Albania - wschodząca gwiazda europejskiej turystyki
- Data publikacji: 27.09.2018, 15:39
Gdyby nie brak świadomości przy wyborze Albanii jako obiektu wakacji, nigdy bym się tam nie wybrał. Okazuje się bowiem, że większość rzeczy, które się o Albanii słyszy, to… prawda. W tym właśnie kryje się cały urok i piękno tego państwa.
Zdecydowaliśmy się na podróż samochodem, co później okazało się bardzo ryzykowne, lecz dzięki temu mogliśmy zobaczyć ten kraj "od zaplecza". Samo wypożyczenie auta poza Unię Europejską a do Albanii w ogóle, było dość karkołomne ze względu na masę pozwoleń i papierów, które trzeba było zdobyć, z notarialnym potwierdzeniem własności samochodu w języku angielskim włącznie. Trafiliśmy na dość normalnych celników, którzy wpuścili nas bez większych problemów. Albańska strefa nadgraniczna od strony Macedonii wygląda jak z radzieckiego filmu o przygodach pograniczników na dalekiej prowincji. Zero znaków, pasów na jezdni. Gdyby nie samochodowy GPS, byłby spory problem z dotarciem do celu.
Pierwsze co się rzuca w oczy to całkowity brak wyrobionej kultury jazdy, charakterystyczny dla wszystkich państw europejskich. Komunistyczny reżim Envera Hodży sprawił, że Albania przez wiele lat wegetowała w całkowitej izolacji, dystansując się nawet od sąsiedniej Jugosławii. Mieszkańcom zabroniono posiadania prywatnych samochodów, czego efekty widać do dzisiaj. Brak solidnej siatki dróg i ułańska fantazja kierowców sprawia, że jazda po Albanii to komedia i dreszczowiec w jednym. Normą są traktory, poruszające się autostradą po zmroku bez świateł, jak również karawany osłów obładowanych drewnem. Przejazd przez centrum mniejszego miasteczka to gwarancja palpitacji serca. Wszechobecne stragany, bazary, samochody jadące w różnych kierunkach, wbiegające na drogę dzieci… Jeśli ktoś ma opanowane nerwy i oczy dookoła głowy, może uznać to za interesującą lekcję obyczajów odwiedzanego państwa.
Przystanek (zapewne autobusowy) gdzieś po drodze do Beratu. Fot. Angelika Kubieniec
Początek września okazał się w tamtych okolicach końcem sezonu. Mimo, iż temperatura utrzymywała się na poziomie +30 stopni, to zbyt wielu turystów nie widzieliśmy. Dzięki takim warunkom dostrzegliśmy rdzennych mieszkańców wioski Vlore, którzy utrzymują się z rybołówstwa. Sprawiali wrażenie zagubionych w dzisiejszym świecie. Warto zauważyć, że hotele mają dopiero po kilka lat, a następne dopiero się budują, dlatego odwiedzający ten kraj są świadkami transformacji obyczajowej. Trudno czegoś takiego doświadczyć gdzie indziej. No, może poza Ukrainą, bo kto ją odwiedził to widział, jak większe ukraińskie miasta próbują gonić europejskie standardy. A szkoda, gdyż coraz więcej turystów nie oczekuje tylko na złoty piasek i przejrzystą wodę. Młode pokolenie jeżdżące po świecie pragnie poznać kulturę, język, obyczaje, lokalne smaki. Dostosowywanie wszystkiego na siłę do jednego wzorca zabija wyjątkowość.
Widok na Półwysep Karaburun. Fot. Angelika Kubieniec
Z roku na rok Albania zyskuje coraz bardziej na popularności, głównie z powodu pięknych plaż i malowniczego całego wybrzeża, jak również ze sporą ilością ciekawych atrakcji turystycznych – jak chociażby odwiedzony przez nas Berat, „miasto tysiąca okien”, wpisane na listę UNESCO. Będąc w Albanii i planując wojaże nie tylko na linii granica-morze, warto odwiedzić m.in. Tiranę i Pogradec. My naszą wycieczkę zakończyliśmy we Vlore, niegdyś małym miasteczku nad brzegiem morza, a teraz coraz prężniej rozwijającym się kurorcie wypoczynkowym. Główna ulica z dziesiątkami hoteli, knajp, restauracji i barów przy drodze do złudzenia przypomina aleję w Złotych Piaskach w Bułgarii ( jeśli ktoś był, to dostrzeże zdumiewające podobieństwo ). Dowiedzieliśmy się również, że we Vlore „przebiega” granica pomiędzy morzem Adriatyckim a Jońskim. Oczywiście fizycznie jej nie widać, istnieje tylko na mapie.
Fragment albańskiego wybrzeża. Oprócz pięknych skał, w małych zatoczkach kryją się dziewicze ( jeszcze! ) plaże. Fot. Angelika Kubieniec
Można ostrożnie wysunąć stwierdzenie, że Albania dopiero uczy się zarabiać na turystyce. W hotelu zajęto się nami jak w domu, łącznie z pytaniami czy potrzebujemy butli z gazem. Serio. Recepcjoniści pokazywali nam lokalne atrakcje na własnym koncie Facebook. Restauracje, które szumnie reklamowały się jako serwujące tradycyjne dania kuchni albańskiej, miały w swoim menu nudny jak flaki z olejem zestaw sałatki/makarony/dania z grilla/pizza. Lokalne przysmaki poznaliśmy dopiero na hotelowym śniadaniu, gdzie oprócz jajek i marmolady dostaliśmy kostki bardziej słonego niż feta sera, chyba z koziego mleka. Tak czy siak, przez cały pobyt w Albanii czuliśmy się bardziej gośćmi niż turystami. Naprawdę warto się tam wybrać – dopóki boom na ten kraj nie sprawi, że stanie się drugą Chorwacją. A to tylko kwestia czasu, bo nie brakuje mu niczego. No, może poza drogami, ale jak to mówią – wszystko może być drogą, jeśli jesteś wystarczająco odważny.